Puste miejsce – historia Moniki

Minął rok. Jestem dziś już w zupełnie innym miejscu. Jak to mówią; nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, bo ona cały czas płynie i się zmienia. Stałam się tą rwącą rzeką. Burzliwy nurt powoli przechodzi w kojącą ciszę.

Czy trudne wydarzenia mają jakikolwiek sens w naszym życiu?

Myślę, że nie mają. Nie wierzę w oczyszczającą moc cierpienia ani w miłosiernego boga, który na końcu drogi weźmie nas w ramiona i wynagrodzi to wszystko, co przeszliśmy. Wierzę jednak, że możemy nadać sens temu co nas spotyka – sami. Na tak mało rzeczy mamy realny wpływ, tak naprawdę jedyne co pozostaje w zasięgu tego wpływu to nasza reakcja na rzeczywistość, na wydarzający się świat.

Moja opowieść, która mnie zmieniła zaczęła się rok temu. W listopadzie. Na świecie szalała pandemia, jakby spełniło się przekleństwo rzucane żartobliwie przez starszych ludzi – obyś żył w ciekawych czasach.

Wtedy, w listopadzie świat zaczyna mi sprzyjać. Nasz ukochany trzyletni synek coraz lepiej radzi sobie w przedszkolu. Wreszcie praca, w której się nie męczę i która przynosi satysfakcję, tu nagły zastrzyk gotówki pozwalający spłacić długi. Od półtora roku staramy się z mężem o drugie dziecko, bezskutecznie. Ale zaczyna być dobrze tak, jak jest.

Ukłucie zazdrości

Dowiaduję się, że moja bratowa jest w ciąży, trzeciej, nieplanowanej. Jest od mnie młodsza niemal o dekadę. Czuję ukłucie zazdrości w sercu, bo to ja miałam być teraz w ciąży, tak bardzo chcieliśmy rodzeństwa dla naszego synka. Ciąża bratowej się komplikuje, trafia z krwawieniem do lekarza a we mnie kiełkuje myśl, że może dobrze się stało. Źle się z tym czuję, myślę, że chyba jestem złym człowiekiem. Przecież niektórzy starają się tyle lat i im nie wychodzi. Parę dni później okazuje się, że jednak jest w porządku, bije serce. Znowu ukłucie zazdrości, jak szpilka. Nie mam nawet z kim o tym porozmawiać, wstydzę się, że źle im życzę.

Przychodzi grudzień. Ubieramy choinkę, wraca mi dobry nastrój. W tle rozbrzmiewa „Carol of bells”, tli się kominek w HD. Pamiętam jak dziś sobotę 11 grudnia. Wybieram się z synkiem do sali zabaw, idziemy tam pierwszy raz, umówiłam się z koleżanką i jej dzieckiem. Sama czuję podekscytowanie. Ale rano postanawiam jeszcze zrobić test ciążowy. To 27. dzień cyklu, zawsze mam plamienie przed okresem, tym razem plamienia brak. Wiem, że to jeszcze nic nie znaczy, kilka razy już tak miałam i nie było ciąży.

Tym razem jest inaczej

Robię test i w pierwszej chwili standardowe rozczarowanie. Biel „vizira”. Kto nie starał się długo o dziecko, tego nie zrozumie, patrzę na test pod światło i widzę jakiś cień cienia. Może to była intuicja, jakieś dziwne przeczucie, nie wiem. Wysyłam zdjęcie koleżance na Messengerze i ona też coś widzi. Idziemy z synkiem na salę zabaw, po drodze wstępuję do apteki i kupuję jeszcze trzy testy. Przyjeżdża koleżanka, ogląda poranny test na żywo i mówi, że widzi delikatną kreskę.

Najpierw zaczynam się cieszyć, potem zaczyna ogarniać mnie przerażenie

Irracjonalny lęk po prostu mnie paraliżuje. Jest we mnie całe morze strachu. W niedzielę rano kreska wychodzi już wyraźniejsza. Mówię mężowi, cieszy się. W poniedziałek idę na „betę”. Przy okazji zaczynam czuć, że coś mnie rozkłada.

Dzwonię do przychodni sugerują COVID, ale robię test z apteki i jest negatywny. Mam wypoczywać w domu i się nie przemęczać. Wynik beta-hCG 165,5. Jestem w ciąży. Od razu wraca myśl o bratowej, że przecież jej źle życzyłam a wszystko do nas wraca. Karma. Jak szalona biegam do laboratorium co dwa dni badać przyrost bety. Rośnie. Umawiam się do lekarza, mówią za wcześnie, nic nie będzie widać. Ale w pierwszej ciąży brałam leki na podtrzymanie, więc idę w połowie piątego tygodnia. Widać tylko pęcherzyk, jest w macicy, więc chociaż ciąża pozamaciczna wykluczona.

Dostaje leki. Mam się pokazać za 2 tygodnie. Święta mijają leniwie i szybko. Jest trochę nerwowo, bo tak już czekam na kolejną wizytę, serduszko na USG i kartę ciąży. Taki symbol, że nie śnię, że to wszystko dzieje się naprawdę… Sytuacja nieco się komplikuje bo piecze mnie przy siusianiu, robię badanie i posiew moczu wychodzą bakterie. Idę wcześniej na wizytę. Z miesiączki wychodzi 6+3. Ale przy badaniu lekarka już się nie uśmiecha. Jest źle. Sam pęcherzyk, za mały bez struktur w środku, bez zarodka. Spełnia się mój najgorszy koszmar. Przełykam łzy a pani doktor każe mi tylko naciągnąć maseczkę bo mam odsłonięty nos.

Sprzeczne informacje

Dostaję skierowanie na kolejne badanie bety, przyrost co 48 h. Oczywiście mam to zrobić odpłatnie. Mam przyjść za 8 długich dni. Już wiem, że tyle nie wytrzymam. – To wczesna ciąża, w razie co jest szansa, że poroni się sama – rzuca pani doktor na koniec. Czuję się jakbym była na dnie rozpaczy. Jakbym już nigdy miała z tego nie wstawać. Jakbym nigdy nie miała być szczęśliwa. Jest dzień przed sylwestrem. Pada deszcz. Wsiadam do złego autobusu, wysiadam sama nie wiem gdzie.

Muszę wrócić do domu, odebrać dziecko z przedszkola. Muszę się ogarnąć. Wracam do domu. Płaczę, wylewam z siebie chyba wszystkie łzy, które mam. Dzwonię do teściowej, z matką nie mam kontaktu od kilku lat. Płaczemy razem z teściową. Nie mam pojęcia, czy jej smutek jest rzeczywiście szczery. Mówiła wcześniej, że ciężko już z jednym dzieckiem w dzisiejszych trudnych czasach, a co dopiero z dwójką. Ale płaczemy razem i to mi pomaga. Opowiada mi, że kiedyś, w sylwestra ona sama poroniła wysoką już ciążę.

Czuję, że jednak może nie jestem sama. Wiem, że nie wytrzymam do kolejnego USG. Umawiam się do innego lekarza, do innej kliniki tuż po Nowym Roku. Uspokajam się trochę a sylwestra przesypiam, mówiąc kolokwialnie, że mam wszystko gdzieś.

Tak bardzo chcę mu wierzyć

Idę na wizytę do kliniki, do lekarza, który prowadził moją pierwszą ciążę. Siedzę wśród szczęśliwych ciężarnych i próbuję nie płakać. Lekarz jest bardzo delikatny, już sam ton jego głosu wpływa na mnie kojąco. Robi USG a tam.. widać zarodek i bijące serce.

Nie wiem co powiedzieć. Znów przełykam łzy. Mówi, że tętno mogłoby być odrobinę wyższe, jest 100 na minutę a norma od 110… Ale nie jest źle na tę chwilę.

Ładny pęcherzyk tylko ciąża młodsza o tydzień, pewnie przesunęła się owulacja. Wierzę mu, tak bardzo chcę mu wierzyć. Dostaję większe dawki progesteronu, zwolnienie. Umawiam następną wizytę, tak mi drżą ręce, że nie jestem w stanie przyłożyć karty do terminala. Przyjeżdżam do domu i płaczę. Mój mąż też. Synek nie rozumie jeszcze co się dzieje. Przytulamy się wszyscy. Znowu rozmawiam z koleżanką na Messengerze. Ona poroniła dwa razy, ma też dwójkę dzieci. Pamiętam jej słowa, które brzmiały dla mnie jak mantra: „Spokojnie wszystko jest dobrze, dopóki nie ma żadnego plamienia”.

Wieczorem w łazience na wkładce zauważam kilka brunatnych kropli. I mój świat wali się na nowo. Następnego dnia jadę na SOR. Badają mnie mówią, że wczesna ciąża, nic nie można stwierdzić jeszcze czy na pewno się utrzyma. Pytam o tętno. Mówią, że coś tam pika. Mam się nie przemęczać i brać nospę. Siedzę w domu i znowu czuję, że mnie rozkłada jakieś przeziębienie. Mam gorączkę i kaszel. Jestem strasznie rozdrażniona, krzyczę na wszystkich, czepiam się, lepiej do mnie nie podchodzić. Jest sobota 8 stycznia.

Koniec życia

Dzwonię na infolinię świątecznej opieki, dostaję skierowanie na test na COVID. Wyniki mają być dopiero w poniedziałek, do tej pory mam nałożoną kwarantannę. Niedziela 9 stycznia. Dzień, w którym zawaliło się niebo i ziemia, cokolwiek co istniało. Jestem sama w domu z moim trzylatkiem. Mąż ma poranną zmianę w pracy. Idę rano do łazienki i widzę krew na wkładce, dużo żywoczerwonej krwi. To już nie jest plamienie. Dzwonię do męża, nie wiem co robić. Mąż każe mi dzwonić po pogotowie. Wcześniej dzwonię na infolinię sanepidu, mówię, że czekam na wynik testu. Mówią, że na kwarantannie nie mogę pojechać sama taksówką na SOR. Mam dzwonić na 112.

Na początku nie chcą wysłać do mnie karetki, w końcu dyspozytor mówi, że przyjadą. Czekam na męża, żeby przejął synka, on płacze, boi się, nie wie co się dzieje. Przyjeżdżają ratownicy, robią mi szybki test na COVID. Negatywny. Zabierają mnie do szpitala.

Umarłam…

Przyjeżdżamy na SOR, od wejścia krzyczy na mnie położna, czy mój stan jest rzeczywiście tak ciężki, ze wymagałam karetki. Tłumacze się, ratownik też tłumaczy, że jestem na kwarantannie, ale zrobili mi test i jest negatywny. Ze ściśniętym sercem i gardłem idę do gabinetu, chociaż już wiem, ze to koniec.

Widzę lekarkę, którą kojarzę ze szpitala, jako dość szorstką i specyficzną osobą. Ale w takiej sytuacji nawet głaz chyba by zmiękł. Wchodzę na fotel do badania i od razu spływa na mnie potok pretensji: ja tu żadnego krwawienia nie widzę, co wymyślam, tylko ślad po tabletce w drogach rodnych. Pytam łamiącym się głosem, czy bije serce. Cisza.

Ona kreci głową. Patrzę na rolety w zasłoniętym oknie. I nagle mnie już nie ma na tym fotelu. Stoję przy rolecie i patrzę na siebie z rozłożonymi nogami, na lekarkę manewrującą głowicą od USG. Umarłam razem z tym dzieckiem. Nie ma żadnej ciąży.

Już nie ma. Pęcherzyk jest brzydki, zapadnięty. Nie pamiętam, jak wróciłam do swego ciała spod tej rolety. Pani doktor uznaje, że nie należy mi się L4, no bo po co. Nie ma żadnej ciąży. Odzywa się we mnie gniew. Chcę zostać w szpitalu i mieć zabieg. Nie ma opcji. Nie ma zagrożenia zdrowia i życia, słyszę: Proszę wrócić za tydzień, jak się nie poroni samo. A i dużo się ruszać, to szybciej pójdzie.

Czuję gniew i nie wierzę

Wychodzę ze szpitala. Wracam do domu. Przytulam synka i miejsce rozpaczy przejmuje gniew. Do tej pory mam w sobie mnóstwo gniewu. Na ta lekarkę, na cały system. Wyrzucam wszystkie pozytywne testy ciążowe. Zdejmuję ze ściany obrazek matki boskiej, przed którym przepłakałam wiele godzin z prośbą, żeby wszystko było w porządku. Nie mogę na niego patrzeć. Nie wierzę już w żadnego boga. Nie w takiego, który jest tak okrutny i oddaje życzenie za życzenie.

Mąż dzwoni do lekarza z prywatnej kliniki. Na drugi dzień mam zabieg, za który oczywiście muszę zapłacić prawie połowę mojej wypłaty. Ale traktują mnie jak człowieka. Położne są miłe, głaszczą po ręce. Lekarz co chwila przychodzi i pyta czy wszystko w porządku. Kiedy idę na salę operacyjną z położną pod rękę, krew leje mi się po nogach, ale nikt na mnie nie krzyczy. Mówię, że strasznie się boję, że będzie bolało. Lekarz mówi, że nie zacznie, dopóki nie zasnę.

Znajduję pomoc i wsparcie

Odpływam. Budzę się w innym życiu. Dalszej części mojego życia. Dostaję tydzień L4. Postanawiam, że już nigdy nie chcę być w ciąży, nie chcę tego drugi raz przechodzić. Nie mogę spać w nocy, dostaję hydroksyzynę na uspokojenie.

Zaczynają się ataki paniki, migreny, mam takie błyski przed oczami i wrażenie, że zaraz chyba od tego po prostu oślepnę. Idę na badania do jednego okulisty, potem do drugiego. Fizycznie wszystko jest ok. Postanawiam poszukać pomocy psychologa, ale odbijam się od ściany. Terminy. Dziewczyny na grupie po poronieniu na Facebooku polecają mi Fundację Ernesta. Tam znajduję pomoc. Wspaniała pani psycholog pomaga pozbierać mi się znowu w jedną całość. Mówię, że w czasie tamtej ciąży nie byłam sobą. A ona odpowiada, że to tak jak z chodzeniem po linie, to nie jest normalna sytuacja, chodzić po linie. Odżywam.

Kolęda dla nieobecnych

Dochodzę do wniosku, że chcę spróbować zajść w ciążę. Robię badania, setki badań. Nie wychodzi nic konkretnego, krzywa cukrowa mogłaby być lepsza, mam włączoną metforminę. W dalszym ciągu nam się nie udaje. Teraz znowu jest grudzień. Nie jestem w ciąży. Przedwczoraj przyszła miesiączka. Kolejna. Z każdym miesiącem się łudzę, że to może właśnie ten cykl będzie szczęśliwy. Ale nie jest. Być może nigdy nie będzie. Każdy też ma swoją ścianę w staraniach. Bardzo często to jest ta ściana finansowa. A ja mam już jedno dziecko. Chcę żyć. Ale dalej jest we mnie takie morze smutku, takie puste miejsce.

Czuję, że mam w sobie tyle miłości, że chcę ją dać jeszcze temu kolejnemu dziecku. Święta to dla mnie bardzo trudny czas. Nie wiem jak je przetrwam. Ostatnio słucham cały czas „Kolędy dla nieobecnych”, tak bardzo do mnie przemawia ten tekst:

„A nadzieja znów wstąpi w nas. Nieobecnych pojawia się cienie. Uwierzymy kolejny raz w jeszcze jedno Boże Narodzenie”…


Mój tekst dedykuję 40 tysiącom kobiet, bo tyle nas jest rocznie statystycznie w Polsce. Kobiet, które doświadczyły poronienia. Kobiet z pustym miejscem w sercu. Takich jak ja.

Monika

 

Share this article

Zostaw komentarz

Related Posts