Emocje, które zostają na zawsze – historia mamy wcześniaka

Jestem mamą Zofii, która urodziła się w 27+4 tygodniu. 

Doskonale pamiętam tamten dzień, jakby to było dosłownie wczoraj. Byłam młoda, zdrowa, silna. To była moja pierwsza ciąża, nie ukrywałam, jak bardzo się cieszyłam. Na początku wszystko przebiegało książkowo, ciąża bez żadnych problemów.

W piątek w 16. tydzień ciąży, byłam na kontroli u mojej pani ginekolog – dowiedziałam się, że to będzie córeczka. Wróciłam do domu taka szczęśliwa, czułam się dobrze, nic mi nie dolegało, żadnych dolegliwości ciążowych. Weekend minął spokojnie, w niedzielny wieczór leżąc z mężem w łóżku snuliśmy plany, cieszyliśmy się na narodziny naszej córki, żartowaliśmy sobie.

Tamtej nocy, obudziłam się około 3:00. Pomyślałam że mam jeszcze jakieś 3 godziny snu, zanim będę musiała szykować się do pracy. Coś mnie jednak tchnęło, żeby wstać jeszcze do toalety, i dopiero wtedy zauważyłam, że jestem cała zakrwawiona. Szybko zadzwoniliśmy po pogotowie. Pamiętam jak bardzo się bałam. Wtedy nie czułam jeszcze ruchów, więc nie wiedziałam, czy moje maleństwo żyje.

Droga do szpitala trwała wieczność. Lekarz, który mnie przyjął na izbie zrobił USG i wtedy mnie trochę uspokoił. Powiedział, że serduszko bije a mała jest bardzo ruchliwa. Trafiłam na oddział, rano zrobiono mi kolejne badania, dostałam leki rozkurczowe, powiadomiono mnie, że jest rozwarcie 3,5 cm i pęcherz płodowy się uwypuklił. Ordynator powiedział, że jeśli skurcze ustaną, to będą próbowali wprowadzić pęcherz płodowy z powrotem i założą szew Herveta, aby utrzymać ciążę.

Poinformował mnie o ryzyku. Ze strachu wylałam morze łez. Udało się, leżałam jeszcze kilka tygodni w szpitalu na obserwacji. Kiedy wyniki były dobre, wypisano mnie do domu z zaleceniami, by leżeć i tylko leżeć. Tak w domu wytrwałam 4 tygodnie. Rodzina wszystko zorganizowała, by zawsze ktoś był obok. Przynosili mi jedzenie, dbali o mnie, pomagali we wszystkim.

24 grudnia obudziłam się  w nocy z silnymi bólami. Zadzwoniłam na oddział i zapytałam co robić – kazali przyjechać. Płakałam, byłam przerażona, że znowu coś się dzieje. Po badaniach okazało się, że jest infekcja w organizmie. Podanie antybiotyku i leków nic nie pomagało, powtórzono badania i wyniki były jeszcze gorsze. W końcu padła decyzja o rozwiązaniu ciąży. 

Mój strach w tamtym momencie był nie do opisania.

Miałam ustalony termin porodu na marzec, a w grudniu usłyszałam, że będę rodzić. Dla małej nie miałam jeszcze nawet imienia. O godzinie 2:45 w nocy 28 grudnia przyszła na świat moja córeczka, nasza kruszynka: 39 cm 1350 g. Nawet jej nie zobaczyłam, od razu ją zabrali i reanimowali.

Trafiłam na salę, ale ciągle o niej myślałam. Nad ranem poszłam w końcu ją zobaczyć i dowiedzieć się jaki jest jej stan. Jak zobaczyłam to małe ciałko, owinięte w tysiące kabli, to nogi się pode mną ugięły, zrobiło mi się słabo. Przyszła pani doktor, przedstawiała sytuację. To nie były informacje, jakie chce usłyszeć mama po urodzeniu swojego ukochanego dziecka. Mała nie oddychała sama, wymagała wspomagania, ciągle miała robione badania i musieliśmy czekać, bo pierwsze doby miały być decydujące.

Wróciłam na swoją salę, trzęsłam się i płakałam.

Nie byłam w stanie zapanować nad emocjami. Do tego nie pomagał fakt, że leżałam z inną kobietą, która też była po porodzie i miała swoje maleństwo przy sobie.  A ja… ja leżałam obok, dławiłam się płaczem w poduszkę, drżałam o życie mojego dziecka. Tak bardzo jej zazdrościłam. 

Przyszła położna, powiedziała, że mam zacząć odciągać pokarm, bo to najlepsze lekarstwo dla dziecka i zapytała czy mam już dla niej imię. Wtedy pomyślałam że to będzie Zofia.. .Każdego dnia walczyłam o pokarm – kropla do kropli. Moje maleństwo i tak wiele nie potrzebowało, jednak każda doba była na wagę złota.

Sylwester spędziliśmy z naszą maleńką córeczką w szpitalu. Życzyliśmy jej zdrówka, a sobie, żeby kolejny Nowy Rok spędzić w tym samym gronie, tylko już w domu. Z samego rana poszłam zanieść pokarm i jak co ranek powiedzieć mojej kruszynce: „Dzień dobry”. Po minie pani doktor od razu się zorientowałam, że coś jest nie tak. Przyznała, że nie podobają jej się wyniki, że córka nie reaguje na antybiotyk i że zdecydowała się na pobranie płynu przez specjalne nakłucie kręgosłupa.

Złe przeczucia się potwierdziły, okazało się, że Zośka ma zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych.

Szybko zmieniono antybiotyk i znowu musieliśmy czekać. To był koszmar, minuta dłużyła się jak godzina, czas jakby stanął w miejscu. Po podaniu nowego antybiotyku Zosia poczuła się lepiej, z każdym dniem było coraz lepiej. Później zaczęła oddychać za pomocą metody CEPAP-u. W końcu doszliśmy do etapu, że zaczęła oddychać sama. Z każdym dniem żyliśmy nadzieją, że coraz bliżej nam do wyjścia do domu.

15 lutego pożegnaliśmy się z oddziałem, jednak to nie był koniec. Przez długi czas jeździliśmy na kontrolę do neurologa, okulisty, a poradnia neonatologiczna, była dla nas drugim domem. Dziś patrzę już na to z dużej perspektywy czasu. Nasza córeczka wymagała wsparcia, a my cierpliwości. Były lepsze i gorsze dni, ale jesteśmy z niej i z siebie bardzo dumni.

Za miesiąc Zosieńka kończy 11 lat. Czas szybko minął i mimo, że jestem wdzięczna za każdy uśmiech Zosi, za jej zdrowie i życie, za to że czuwa nad nią Bóg i za wsparcie ze strony pani doktor w walce o jej zdrowie, to są chwile, że te wspomnienia wracają, a ja w środku czuję ogromny niepokój…

Share this article

Jeden komentarz

  • Chyba tego było mi dziś trzeba naprawdę.Czytając tę historię na początku myślałam że ten scenariusz będzie niestety podobny do innych, które słyszałam i czytałam, sama jestem po 2 stratach w 5 i 8 tc i każda taka historia wywołuje u mnie płacz i lęk, ale myśl że twoja córeczka przeżyła to wszystko co się stało daje mi nadzieję. W połowie czytania płakałam jak bóbr ale koniec był jak ożywcza woda, jak odzyskanie oddechu… Jeszcze długa droga przede mną ale wierzę że Bóg ma na nas plan i choć teraz tego nie rozumiemy kiedyś wszystko się wyjaśni..
    Wszystkiego co najlepsze dla Was…

Zostaw komentarz

Related Posts