Pani Mariolo, jeśli Pani się zgodzi, chciałabym poprosić Panią o przybliżenie okresu ciąży, jak wyglądał, czy wszystko przebiegało prawidłowo?

W Irlandii Północnej, czyli tu gdzie obecnie mieszkamy, ciążę prowadzi położna i jeśli wszystko przebiega prawidłowo, to właśnie ją widujemy najczęściej. Nie oznacza to jednak, że nie mamy lekarza prowadzącego. Ten również bierze aktywny udział, wykonuje badania, USG prenatalne itd. Moja ciąża, jak mi się wtedy wydawało, przebiegała bez odchyleń. W 20. tygodniu ciąży lekarz wykonał u nas połówkowe USG, ale musiał je powtórzyć w 22. tygodniu, bo nie wszystko udało się zobaczyć. Tak dowiedzieliśmy się, że czekamy na chłopca.

Wszystko przebiegało według planu. Na pewnym etapie poprosiłam już o zwolnienie lekarskie, odpoczywałam w domu, poleciałam też odwiedzić bliskich i na wesele przyjaciółki do Polski. Wtedy zauważyłam, że byłam bardzo opuchnięta. Jednak, jako że była to moja pierwsza ciąża myślałam, że skoro lekarz nie zwraca na to uwagi, to to normalne. W Polsce umówiłam się na prywatną wizytę i USG 4D. Lekarz zmierzył mi szyjkę, zaniepokoił się, że ta się skraca (miała wymiary 2,5-3cm), i zalecił, bym zaraz po powrocie skonsultowała to ze swoim lekarzem prowadzącym, dbała też o siebie, ograniczyła zbędną aktywność fizyczną, bym po prostu donosiła ciążę do terminu.

Posłuchała Pani?

Tak, ale nie panikowałam, chyba też nie do końca zdawałam sobie sprawę z powagi sytuacji. Kiedy wróciłam do Irlandii, miałam już umówioną wizytę u położnej. Ta zmierzyła mi ciśnienie i zrobiła badanie moczu. Od razu okazało się, że moje ciśnienie jest za wysokie, miałam 160/95/ mm Hg, a każdy kolejny pomiar był już tylko gorszy. Byłam w 25. tygodniu ciąży i dostałam pilne skierowanie do szpitala na oddział położniczo-ginekologiczny.

Czy była Pani zaskoczona, rozumiała co się dzieje?

Był to szczególny czas, kiedy język angielski w wielu kwestiach stanowił dla mnie jeszcze psychologiczną barierę. Rozumiałam potrzebę pilnego skierowania, ale nie to dlaczego do szpitala, przecież jestem dopiero w nieco ponad połowie ciąży? Przyznaję byłam zaskoczona.

Miałam za to dużo wsparcia, bo w tym czasie była u mnie siostra i kiedy mąż nie mógł wyjść z pracy, to ona towarzyszyła mi w szpitalu. Zresztą muszę przyznać, że po przyjęciu na oddział, cały zespół opieki medycznej podchodził do mnie z ogromną empatią i spokojem. Robili wszystko, bym się nie denerwowała, mimo że nadal miałam bardzo wysokie ciśnienie, to powtarzali, że będzie dobrze. Sama zakładałam też, że to jakieś przejściowe zaburzenia, że zaraz wszystko się uspokoi i wypiszą mnie do domu.

Jak dokładnie wyglądało postępowanie w szpitalu?

Wykonano mi szereg badań, nawet nie jestem w stanie wszystkich ich wymienić, otrzymałam też zastrzyk. Na kolejnym etapie pojawił się już mój lekarz prowadzący. Po polsku wytłumaczył mi, że sytuacja jest bardzo napięta. To od niego po raz pierwszy usłyszałam hasło: stan przedrzucawkowy, i że na chwilę obecną chodzi o ratowanie mojego życia. Przeprowadził wywiad, czy miałam kiedykolwiek problemy z ciśnieniem, czy biorę jakieś leki. Poinformował równocześnie, że będę przygotowywana do porodu.

Przyznaję, że dopiero wtedy poczułam strach. Nie skupiłam się na tym, że coś mi grozi, ale na tym, że nie wyobrażałam sobie, że można tak wcześnie rodzić. Ta rozmowa była dla mnie bardzo trudna. Rozpłakałam się, nie dopuszczałam myśli, że coś może być nie tak, a słowa o ratowaniu mojego życia nie miały dla mnie żadnego znaczenia, bo liczyło się tylko moje dziecko i chciałam, by wszyscy się na nim skupili.

Ciśnienie znowu bardzo mi podskoczyło, dostałam kolejny zastrzyk. W tym czasie pojawił się mój mąż, przekonywał, że musimy zaufać lekarzom i teraz mój spokój jest najważniejszy. Dla mnie to jednak nadal była abstrakcja, w rodzinie nie było przedwczesnych porodów, każda kobieta opowiadała jak dostawała skurcze, trafiali do szpitala i dochodziło do rozwiązania w terminie. Nic więc dziwnego, że moje całe wyobrażenie o tym, jak to powinno się potoczyć, nagle legło w gruzach.

Pamięta Pani co się działo później, jak wyglądał poród?

Podłączono mi KTG do brzucha, miałam cały czas mierzone ciśnienie. Zostałam przeniesiona do pojedynczej sali, bym miała ciszę i spokój. Dostałam też wlew magnezowy na obniżenie ciśnienia, założono mi cewnik, miałam przykaz – by nie wstawać, tylko leżeć. Swoją drogą i tak nie miałam nawet siły, by się ruszać. Nikt nie dawał po sobie poznać, że panikują, jednak pielęgniarki nie odstępowały mnie na krok. W końcu poinformowano nas o decyzji przetransportowania mnie do szpitala z oddziałem neonatologicznym.

Przyjechała karetka, zadzwonił do mnie mój lekarz prowadzący, wytłumaczył mi wszystko, uspokajał i prosił, bym była dobrej myśli. Tym razem starał się już mnie pozytywnie wzmocnić i dodać mi sił. Łzy same spływały po policzkach, wiedziałam że najważniejszy jest mój synek, choć wszyscy wokół powtarzali, że teraz muszą ratować moje zdrowie.

Przyjechaliśmy do drugiego szpitala, była 4:00 godzina, środek nocy, cały szpital wydawał się być pusty. Pamiętam ten straszny obraz ciemności, kiedy sanitariusze wprowadzają moje łóżko i nagle otwierają się jakieś drzwi, a tam światło, lekarze, pielęgniarki, naliczyłam z 20 osób. Wszyscy byli przygotowani na nasz przyjazd, każdy wiedział co ma robić. Dostałam telefon od tłumacza, który dokładnie zaznajomił mnie z procedurą cięcia cesarskiego. Jedną ręką podpisywałam dokumenty, a na drugą miałam nakładane wenflony do kroplówek. Jednocześnie ktoś inny robił mi USG. Dopiero wtedy zrozumiałam, że tu rzeczywiście liczy się już każda minuta. Towarzyszyło mi uczucie szybkiej, rozwijającej się akcji, jak w filmie. Patrzyłam na wszystkich z zaskoczeniem, a oni byli pozytywnie nastawieni, uśmiechali się do mnie i zapewniali, że zrobią wszystko, by uratować mnie i synka.

Personel wiedział, jak bardzo zależało mi na obecności męża, dlatego gdy ten dotarł na miejsce, czekali na niego, by bez błądzenia trafił na oddział. Przeniesiono nas do sali operacyjnej, była z nami również tłumaczka, zrobili mi zastrzyk w kręgosłup. Czas się zatrzymał, nic nie czułam, nie myślałam o sobie, tylko o synku. Zamknęłam oczy i powtarzałam jego imię.

Urodził się o 6:00 rano, mój mąż widział, jak go reanimowali. Udało się, podłączyli go do respiratora i umieścili w inkubatorze. Zaraz potem przyszedł do nas lekarz z informacją, że Marcel wymaga specjalistycznej opieki szpitala o wyższej referencyjności, a najlepszy jest ten w Belfaście i już tam na nas czekają. Wtedy pozwolili nam go zobaczyć, naszą 660-gramową Kruszynkę.

Jak wyglądało Wasze pierwsze spotkanie?

Bałam się go dotknąć, bałam się, że zrobię mu krzywdę, patrzyłam tylko na jego małe rączki, stópki, na ruszającą się klatkę piersiową. Płakałam i nie potrafię opisać ile targało mną wtedy emocji. Cieszyłam się, że go mamy, że żyjemy, a z drugiej strony nigdy tak się nie bałam, jak wtedy.

Nie ukrywam, że początki były bardzo trudne, zupełnie inaczej wyobrażałam sobie nas po porodzie. Myślałam, że będę ciągle go przytulać, całować, że wrócimy do domu, będziemy siebie poznawać.

Tymczasem patrzyłam na mojego małego synka w inkubatorze, który walczy o zdrowie. Tak bardzo chciałam wtedy odmienić jego los, zdjąć ten ciężar z jego maleńkich barków, wziąć na siebie. Na zmianę płakałam, uśmiechałam się, na początku nic nie mówiłam, potem dopiero szeptałam cicho, opowiadałam o nas, o tacie i mamie, którzy kochają go najbardziej na świecie i są z niego tacy dumni.

Co było dla Pani najtrudniejsze w tych pierwszych dniach po porodzie, czego najbardziej potrzebowali Państwo w tym okresie?

Mój stan zdrowia wymagał ustabilizowania i podawania leków, dlatego przez pierwsze dwa dni byłam w innym szpitalu. To były tylko i aż dwa dni. W tym czasie mój mąż był moimi oczami, kursował między dwoma szpitalami, ja do Marcelka dołączyłam później.

W szpitalu w Belfaście wszystko nam na bieżąco tłumaczono, w razie konieczności zawsze był do naszej dyspozycji tłumacz. Pielęgniarki nie zapomniały też o edukacji laktacyjnej, tłumaczyły jak ważne jest teraz moje mleko. Po czasie ściągałam go na tyle dużo, że byłam w stanie podzielić się i oddawać je do banku mleka.

Lekarze również się nami wspaniale opiekowali. Uzasadniali dlaczego takie a nie inne leki, kiedy sterydy, przygotowywali nas na to, że będą dni, kiedy Marcel zrobi kilka kroków do przodu, ale będą też i takie, gdzie sytuacja chwilowo się zaostrzy. Baliśmy się, ale nikt mi nie pozwolił nawet przez moment pomyśleć, że się nie uda.

Pamiętam jeden z takich dni, to była niedziela, kiedy naprawdę się przestraszyliśmy. Byliśmy w domu, odpoczywaliśmy, zbieraliśmy siły, wyszliśmy nawet na chwilę do mojej siostry obok. W tym czasie zostawiliśmy telefony, a kiedy wróciliśmy mieliśmy wiele nieodebranych połączeń. Wiedzieliśmy, że to szpital, więc od razu ruszyliśmy w trasę, którą pokonujemy normalnie w 1 h 20 min, a tym razem mąż przejechał ją w 30 min. Marcel miał wylew krwi do płuc. Nawet nie chcę sobie przypominać tego strachu i lęku, bo jest to nie do opisania. Lekarz, kiedy opanowali sytuację, pół żartem pół serio, poprosił bym porozmawiała z synkiem, by więcej nam takich numerów nie wykręcał.

Marcel spędził łącznie 17 tygodni w trzech szpitalach.

Jeśli poprosiłabym Was o opisanie pobytu w szpitalu, tego trudnego okresu, to jakie najczęściej towarzyszyły Wam emocje?

Strach i radość. Bycie rodzicem wcześniaka to ciągłe „zwroty akcji”, pierwsze tygodnie walki małego wojownika to istny rollercoaster. Dwa sukcesy, kilka upadków, wstajemy i idziemy dalej do przodu i tak w kółko.

Przy tym wszystkim mogliśmy liczyć na ogromne wsparcie ze strony rodziny. W Irlandii w takich przypadkach wcześniaki mogą odwiedzać wyłącznie rodzice i dziadkowie, ale dla nas zrobiono wyjątek, by jeszcze moje siostry mogły poznać Marcela.

Pamiętam, jak dopiero po miesiącu odwiedziły go w szpitalu, siedziały i płakały, nie mogły się nadziwić, jaki jest malutki. A ja się śmiałam, bo dla mnie był już duży, miał już przecież ponad kilogram. Niewiarygodne, że taka maleńka istota potrafi być taka silna i waleczna. To dawało nam wszystkim nadzieję.

Muszę przyznać, że mimo iż jestem dziś mamą dwójki wcześniaków, to cieszę się, że w przypadku Marcela, nie wiedziałam wszystkiego tego co wiem teraz, bo bałabym się jeszcze bardziej. Doceniam, że przez te kilkanaście tygodni w szpitalu lekarze nie opowiadali mi o zagrożeniach, hipotezach, różnych możliwościach. Działali na bieżąco, a my przyjmowaliśmy te komunikaty, ufaliśmy im i się mobilizowaliśmy. Przepuklina mosznowa i zabieg małoinwazyjny, wodniak jąder i zabieg chirurgiczny, retinopatia i leczenie – skupiliśmy się na małych krokach i tak powoli wychodziliśmy na prostą.

Nadszedł dzień powrotu do domu…

Pamiętam przygotowywanie do tego dnia, to był proces. Marcel najpierw wyszedł z inkubatora do łóżeczka, później ponownie musiał do niego wrócić. Pielęgniarki pozwoliły mi go przystawiać do piersi, ale że się męczył, to staraliśmy się na przemian łączyć butelkę z twardymi smoczkami z karmieniem piersią. Chcieliśmy go zabrać do domu, dopiero jak zacznie samodzielnie oddychać, bez wspomagania tlenem, tak czuliśmy się bezpieczniej, baliśmy się czy nie zrobimy mu krzywdy. Nikt nas nie oceniał, wszyscy wspierali, to było dla nas niezwykle ważne.

Pożegnać przyszedł nas cały personel, bo nie tylko my byliśmy dumni z naszego synka, ale i osoby, które dbały o niego tyle tygodni. Za to w domu, w naszej okolicy czekali na nasz powrót wszyscy przyjaciele i sąsiedzi. To było bardzo wzruszające, że tyle osób kibicowało i modliło się o naszego synka.

Czy bycie rodzicem wcześniaka jest wymagające?

Jest bardzo trudne. Możemy liczyć na wsparcie najbliższego otoczenia, ale jednocześnie zmagamy się z tym, że ludzie po prostu nie rozumieją, że wyjście ze szpitala nie kończy ścieżki diagnostycznej i leczenia dziecka. Do dziś bardzo denerwują mnie stwierdzenia, że z wcześniactwa się wyrasta, że dziecko nadrobi, bo co to właściwie oznacza? Jesteśmy na basenie, Marcel ma 4 lata i jego organizm ma problemy z utrzymaniem ciepła, widać to po tym, że drga mu szczęka – a ktoś się pyta, dlaczego mu jest tak zimno latem?

Bycie rodzicem wcześniaka to ciągła czujność, to reagowanie na różne sytuacje, to cierpliwość i rozumienie zmienności procesów w rozwoju dziecka. Najważniejsze to pamiętać, że każdy wcześniak jest inny, każdy ma prawo rozwijać się we własnym tempie. Nie możemy się porównywać, tym bardziej rywalizować. Dla mnie moje dziecko jest najlepsze, najsilniejsze, najmądrzejsze, mimo że ma problemy ze zdrowiem.

Słuchając Pani historii nie mam wątpliwości, że kobieta, mama jest siłą.

Być może, wiele kobiet które przeżyły taką trudną sytuację okołoporodową zastanawia się jak dały radę to przetrwać. Mnie siłę dawało moje dziecko, skoro on walczył, to ja stawałam obok niego, gotowa pokonać każdą przeszkodę.

Dziś nadal bywa trudno, bo nie przestaliśmy być rodzicami wcześniaka. Dopóki możemy, chcemy dać naszemu synowi równe szanse na rozwój. Zmiany w serduszku – zgrubienie przy aorcie, kamienie w nerkach, kontrola wzroku, logopeda, neurolog, nasza lista zadań „specjalnych” jest długa. I mimo że pojawiają się ciągle kolejne wyzwania, to wiemy, że razem poradzimy sobie ze wszystkim.

Chcemy też być rodzicami, którzy cieszą się z sukcesów swoich dzieci, starają się normalnie żyć i być rodziną.

Ta historia jednak się nie kończy, bo jest Pani mamą dwójki wcześniaków, czy to drugie doświadczenie różni się od pierwszego porodu?

Ciąża Mai była zaplanowana, chcieliśmy drugiego dziecka. Mimo że byłam pod czujną opieką i kontrolą lekarzy, to jednak dla mnie psychicznie i fizycznie była ona dużo trudniejsza.

Brałam leki, dbałam o siebie i marzyłam by urodzić w 35. tygodniu, ale minimum jakie sobie założyliśmy to był 30. tydzień. Lekarz bardzo przestrzegał mnie przed tym, bym nie bagatelizowała sygnałów, jakie daje mi organizm, i żebym na siłę nie starała się dotrzymać wymyślonego terminu. W 28. i w 29. tygodniu dostałam jeszcze sterydy, żeby Maja nie miała problemów z płucami.

W 30. tygodniu poczułam się naprawdę źle, miałam gorączkę, nie czekaliśmy i pojechaliśmy do szpitala. Niestety nie przyjęto mnie do tego samego ośrodka, w którym rodziłam wcześniej Marcela. W innym szpitalu zrobiono mi USG, oszacowano, że Maja ma około 1560 g, określono jej wskaźniki jako dobrze rokujące i dostaliśmy skierowanie na cięcie cesarskie. Lekarz i tym razem nie był zadowolony z objawów mojego stanu przedrzucawkowego – przyznał, że należy jak najszybciej działać, bo mój organizm tego nie wytrzyma.

Bardzo źle znosiłam wszystkie kroplówki, wiedziałam już co mnie czeka i to chyba wpłynęło też na moje nastawienie. Podczas porodu z Marcelem, byłam w szoku, przez to nie skupiałam się na bólu. Z Mają byłam już bardziej świadoma i o wiele dotkliwiej odczuwałam wszystko, zdarzało się więc, że krzyczałam z bólu.

Kiedy urodziła się Maja, to zanim ją zabrali, dostaliśmy ją nawet na chwilę. To był wyjątkowy moment, ale ja już wtedy miałam bardzo wysoką gorączkę i lekarze długo walczyli, by ją zbić – codziennie zmieniali mi antybiotyk. Trochę też (słusznie) denerwowali się, kiedy potajemnie próbowałam odwiedzać Maję. Dopiero szóstego dnia, mój stan zaczął się poprawiać, jednak nie udało się unormować skaczącego ciśnienia (do domu dostałam bardzo dużo leków).

W tamtym czasie brakowało mi psychologa. Wszystko dlatego, że wydaje mi się, że dopiero przy porodzie Mai, przeżyłam to co wydarzyło się przy narodzinach Marcela. Te dwie sytuacje nałożyły się na siebie tak mocno, że nie potrafiłam sobie z nimi poradzić. Ciągle płakałam, wyrywałam się do Mai, nie mogłam spać w nocy.

Dla mnie bycie mamą drugiego wcześniaka okazało się znacznie trudniejsze, bo wróciły wszystkie bolesne wspomnienia i emocje, których, jak się okazało nie przepracowałam, a na dodatek doszła świadomość zagrożeń i brzemię trudów, jakie nas czekały.

Opieka w szpitalu wyglądała również nieco inaczej, ze względu na inny (lepszy) stan Mai, nikt już „nad nami nie skakał”, bo wiedzieli, że to nasz drugi wcześniak, i nie trzeba nam wszystkiego tłumaczyć. W szpitalu spędziłyśmy 5,5 tygodnia.

Narodziny naszej kochanej Mai również były dla nas cudem. Mój lekarz prowadzący i mąż odetchnęli z ulgą. Córeczce powtarzałam, że wszystko już będzie dobrze, że musi tylko trochę podrosnąć, ale nikt jej nie pogania, niech robi to w swoim tempie, że w domu czeka na nią brat, też wojownik. Maja po trzydniowej tlenoterapii zaczęła sama oddychać, więc każdego dnia pozytywnie nas zaskakiwała. Gdyby nie zaraziła się w szpitalu gronkowcem złocistym w nosku, to szybciej leżałaby w łóżeczku, a tak niestety była jeszcze izolowana z innymi chorymi dziećmi.

Czy chciałaby Pani zostawić jakiś przekaz dla innych rodziców wcześniaków?

Ta rozmowa się kończy, ale historia nasza i milionów innych wcześniaków trwa nadal, może właśnie gdzieś na świecie narodził się kolejny cud?

Swoimi słowami nie sprawię, że będziecie bać się mniej, bo lęku o zdrowie i życie dziecka, nie zrozumie lepiej nikt inny, niż rodzic, który sam to przeżył i przepłakał wiele nocy. Chciałbym życzyć Wam wszystkim siły, nadziei, wsparcia – takiego dopasowanego do Waszych potrzeb.