Straciłam córeczkę, ale nie nadzieję…

Moja historia i historia mojej straty rozegrała się w ubiegłym roku. Każdy moment pamiętam tak, jakby to było wczoraj. Nie da się tego zapomnieć, ten ból sprawił, że życie straciło sens. O ciąży dowiedziałam się w Dzień Matki. Był to najpiękniejszy prezent, jaki można sobie wymarzyć. Rok po ślubie, pierwsze dziecko. Coś pięknego.

Z początku wszystko szło dobrze, ciąża rozwijała się prawidłowo. Badania wychodziły idealnie. Nic, tylko się cieszyć. Podczas USG słyszałam bicie serduszka. Wtedy zrozumiałam, że życie to prawdziwy cud. Mały okruszek, a jego serce biło tak mocno. Nigdy tego nie zapomnę. Jak każdy normalny i zwykły człowiek zaczęłam planować, wyobrażać sobie jak to będzie, gdzie postawimy łóżeczko, jakie imię nadamy maleństwu. Poszłam na urlop, żeby odpocząć i trochę zwolnić. Radość nie trwała niestety zbyt długo. Miesiąc później podczas wizyty dowiedziałam się, że serce mojego dziecka przestało bić. Wtedy moje serce również stanęło.

To był najgorszy dzień i najgorsza chwila w moim życiu. Później było już tylko gorzej, ogromny ból, szpital, zabieg i morze łez. A następnie pojawiła się tylko pustka. Czułam się tak, jakby wyrwano mi serce. Nie potrafiłam z nikim rozmawiać. Nie chciałam. Pragnęłam tylko cofnąć czas, ale tego niestety zrobić  się nie dało.

Wylądowałam na L4, dwa tygodnie spędziłam w domu, leżąc, płacząc i winiąc siebie i wszystkich w koło – za to co mnie spotkało. Wtedy jak nóż w serce spływały do mnie wiadomości nic nie świadomych osób, jaki dramat rozegrał się w moim życiu. A to koleżanka z pracy napisała do mnie, że jest w ciąży. A to dowiedziałam się, że moja świadkowa jest w ciąży. Nie życzyłam im źle, wręcz przeciwnie, ale nie potrafiłam się z tego cieszyć. Nie w tym momencie. Myślałam sobie, dlaczego one mogą, a ja nie? Płakałam, płakałam i płakałam.

Tak pewnie byłoby dalej gdyby nie moja sąsiadka. Rozmowy z nią dodały mi otuchy. Rozumiała, bo sama przeszła przez to samo. Nie oceniała mnie, nie pytała, tylko dodawała otuchy. Jestem jej za to ogromnie wdzięczna. Zrozumiałam, że trzeba żyć dalej. Podnieść się i spróbować znowu marzyć.

Przełom nastąpił, gdy dowiedziałam się, że dziecko, które straciłam to była dziewczynka. Moja mała córeczka. Wtedy coś we mnie pękło. Pomyślałam sobie: Boże moja mama chroni mnie przed wszystkim, tyle razy w życiu mi już pomogła. A ja? Ja zawaliłam już na starcie, nie potrafiłam uratować swojej córki. Nie dałam jej szansy, by mogła żyć. No właśnie, nie dałam. Ale jest ktoś inny, kto dał. Mój mały aniołek jest przecież teraz w niebie, z najlepszym ojcem, ze swoim dziadkiem a moim tatą i jest tam szczęśliwy.

Żyję teraz nadzieją, że kiedyś spotkam się z nią w niebie i wezmę ją w ramiona, a teraz, że patrzy na mnie z góry i jest dumna, że się nie poddałam. Jest dużo łatwiej, gdy ma się wiarę w to, że jest coś po tym życiu, że śmierć nie jest końcem, a dalej jest coś jeszcze. Będę walczyć o przyszłość, o marzenia, o kolejne dzieci dla niej i dla siebie. Nie chcę przecież, by była jedynaczką, bo od zawsze marzyłam o dużej rodzinie. Każdego dnia dziękuję Bogu za to, że mogłam ją nosić pod sercem przez dwa miesiące. Niby krótki czas, ale zmienił mnie i moje życie na zawsze.

Jeden mądry kapłan, którego spotkałam na swojej drodze powiedział mi słowa, które na zawsze zostaną w mojej pamięci i sercu. Jesteś już mamą i nigdy o tym nie zapominaj. No właśnie, jestem i tego nikt mi już nie zabierze.

Dzisiaj mija pół roku od momentu, gdy ją straciłam. Z perspektywy czasu dalej nie rozumiem tego co się stało, dalej zastanawiam się, czy tak musiało być i po co w ogóle to wszystko? Nie wiem, ale wierzę, że nic nie dzieje się bez przyczyny, że tak po prostu musiało być. Wiara w to, że jeszcze będzie lepiej i że kiedyś spotkamy się w lepszym świecie, trzyma mnie przy życiu i nadaje mu sens. Teraz gdy w niebie mam już dwa swoje anioły – tatę i córkę to wiem, że w żadnej minucie swojego życia nie jestem sama. Czuję ich obecność i wsparcie. Chociaż nie mogę ich zobaczyć, to wiem, że są przy mnie.

Często słucham piosenki, której słowa brzmią:

I nie wiesz, jak tu jest bez Ciebie,

I nigdy nie uwierzę, że tak musiało być.

I nie wiesz, jak ciężko się oddycha,

Jak bardzo się potykam i modlę…

To takie prawdziwie. Tak bardzo oddające obraz tego przez co przechodzę każdego dnia. Czasem wystarczy jedno zdanie, gest, piosenka i wszystko wraca jak bumerang. Różnica jednak jest taka, że dzisiaj już potrafię się uśmiechać, gdy myślę o mojej małej córeczce i dzisiaj jestem dumna z tego, że ją mam. Los napisał dla mnie scenariusz na trudne chwile, ból, strata, płacz, pożegnanie ale przez to wszystko da się przecież przejść. Trzeba tylko znaleźć swoją siłę. Ja ją znalazłam. Jest nią rodzina, ta którą mam i ta, o którą walczę każdego dnia. Będę walczyć dopóki się nie uda, dopóki nie wezmę maleństwa na ręce. Kiedy? Pojęcia nie mam, ale życzę sobie i każdej mamie, która straciła swoje dziecko, by stało się to jak najszybciej.

Wiadomo, jest ryzyko, że historia może się powtórzyć. Ale to nie jest ważne. Dzisiaj mam w sobie tyle odwagi i siły by to ryzyko podjąć. Miłość jest bowiem znacznie cenniejsza od tego strachu i bólu. Trzeba walczyć o marzenia. Czasem kosztuje to wiele siły, zdrowia, nerwów, ale nic nie ma za darmo. Ja to rozumiem doskonale. Jako dziecko byłam sportowcem i o każdy sukces, zwycięstwo, medal czy puchar trzeba było zaciekle walczyć, trzeba było wiele poświęcić żeby się udało. Jednak to sprawiało, że się zapominało o tej drodze, o łzach, pocie, cierpieniu. Drogie dziewczyny walczmy zatem o piękną i roześmianą przyszłość. Bądźmy silne i nigdy nie traćmy wiary. Nadzieja umiera ostatnia, moja jeszcze nie umarła.

Monika

 

Share this article

Related Posts