Rozpadłam się na tysiąc kawałków

Mija dwa lata od tamtego zdarzenia. A ja dopiero teraz potrafię podzielić się swoją historią.

To była pierwsza ciąża, wyczekiwana, dwie kreski na teście. Już tego dnia wiedziałam, że to będzie syn, choć wszyscy mówili poczekajmy na badania. Moje serce wiedziało, że to będzie mój Kacperek.

To był 22 tydzień ciąży. W ciągu dnia nie czułam ruchów dziecka. Zaczęłam się niepokoić. Wykonałam telefon do lekarza prowadzącego.– Proszę przyjechać na wizytę sprawdzimy co się dzieje, jeśli nadal nie będzie wyczuwać Pani ruchów. –Już wtedy wiedziałam, że coś jest nie tak. Przed tą wizytą zalana łzami pakowałam torbę do szpitala. Dotarłam z mężem do gabinetu, czasy covidowe, dlatego weszłam do przychodni sama, mąż został na zewnątrz

Pamiętam dokładnie, usiadłam na czwartym krześle pod drzwiami gabinetu nr 6. Po chwili wyszła pani doktor, przeprosiła wszystkich w poczekalni, że przyjmie teraz mnie, poza kolejnością. Weszłam do gabinetu, usiadłam na fotelu. Łzy płynęły mi po policzkach. Po raz pierwszy nie patrzyłam na monitor USG, patrzyłam w sufit. Do dzisiaj pamiętam, jak wyglądał ten sufit, śni mi się w najgorszych koszmarach.

Padły te słowa: „Pani Natalio serduszko nie bije. Pani synek nie żyje”. Mam wrażenie, że tego dnia moje serce też przestało na chwilę bić. Gdzieś umarła jakaś część mnie, która już nigdy nie powróci do życia. Od razu został poproszony do gabinetu mój mąż, gdy wszedł spojrzałam na niego i jeszcze bardziej się rozpłakałam. Nie pytał, on wiedział, gdy potem o tym rozmawialiśmy powiedział mi, że moje oczy były wtedy martwe, widział w nich śmierć. Pani Doktor wytłumaczyła nam co teraz mamy zrobić, dała mi skierowanie do szpitala. Ale nie pamiętam zbyt dobrze tej rozmowy jedynie słowa „Musisz spróbować go urodzić naturalnie…” Wchodząc do gabinetu tego dnia nie sądziłam, że wyjdę z niego jako inna kobieta. Teraz wiem, że tego dnia umarł nie tylko mój Synek, ale też radość, za którą pokochał mnie mąż.

Do szpitala mieliśmy ponad 100 km. To był sierpień, tego dnia intensywnie padało. Z tej drogi pamiętam tylko telefon do mojej mamy i to jak trudno było mi jej powiedzieć o tym co się stało, łamał mi się głos

Dotarłam pod drzwi szpitala, tutaj rozstałam się z mężem. Ze względu na obostrzenia pandemiczne, dalej musiałam iść sama. Na szczęście na izbie przyjęć już wszystko wiedzieli (dzwoniła do nich moja lekarka) nie musiałam nic mówić. Przyjęto mnie na oddział. Panie pielęgniarki nie mogły się wkłuć, widziałam ich zakłopotanie w oczach, że muszą mnie tak męczyć tymi kłuciami.

Wieczorem wizyta lekarza. Zbadał mnie, poinformował o dalszych krokach, że dostanę tabletki na wywołanie poronienia, że czeka mnie poród. Opowiedział wszystkie fazy, wtedy włączył się we mnie jakiś autopilot, zaczęłam działać zadaniowo.

Tabletki dostałam o 6:00 rano. Pierwsze skurcze zaczęłam odczuwać przed 9:00. Na początku było to delikatne pobolewanie, kolejne tabletki.  Bóle zaczęły być coraz mocniejsze. Około 14:00 poprosiłam o pierwsze leki przeciwbólowe, kolejne tabletki. Ból stał się ciężki do wytrzymania. Poprosiłam o leki przeciwbólowe, przyszedł wieczór, ból nie dawał mi zasnąć. Zaczęłam się modlić, szukałam ukojenia w bólu i chociaż chwili snu, aby odpocząć, udało się zdrzemnąć na niecałe 2 godziny. Przeszedł kolejny dzień; 24 godziny od pierwszych tabletek. Lekarz na porannym obchodzie poinformował mnie, że nie mogę dostać więcej tabletek dopochwowych. Od teraz muszę je przyjmować doustnie. Pierwsze dwie tabletki, bóle okolicy krzyżowej i ze spojenia łonowego zaczynają powodować, że brakuje mi sił –proszę o kolejne leki przeciwbólowe. Pielęgniarki przepraszają, ale nie mogą mi na razie nic więcej podać.

Zaczęłam zanosić się płaczem, prosiłam Boga żeby mi pomógł, to przetrwać. O 12:00 zaczęłam krwawić, przez telefon połączyła się ze mną moja siostra, zaczęłam mieć regularne skurcze. Najpierw co 5 minut, ból w trakcie skurczów odbierał mi oddech, gdy poprosiłam o leki przeciwbólowe pielęgniarka przyszła i powiedziała, że zaczęła się akcja porodowa i jeśli teraz mi poda leki mogę wyciszyć skurcze przez co przedłużę cały poród. To była 35. bólowa godzina, zacisnęłam zęby i odmówiłam leków. skurcze stawały się coraz mocniejsze i coraz częstsze, gdy miałam skurcze co 1 minutę, zaczęłam zasypiać między skurczami. Byłam wykończona, pierwszy skurcz party, odeszły mi wody, drugi skurcz party, urodziłam synka. 14:05bóle odeszły i ta potworna cisza, wzięłam go w ramiona i zadzwoniłam po pielęgniarki. Miałam w ramionach swoje 400 gramów szczęścia, poprosiłam pielęgniarki żeby dały mi się z nim pożegnać. Wiedziałam, że muszę go oddać, ucałowałam go ten pierwszy a zarazem ostatni raz i oddałam. Pojechałam na zabieg. Następnego dnia zostałam wypisana do domu, przyjechał po mnie mój mąż i siostra. jedyne co umiałam z siebie wtedy wydusić do męża to „przepraszam, że nie urodziłam go żywego”, miałam poczucie winy. Nadal mam mimo, że wiem, iż nie powinnam się obwiniać.

Wróciłam do domu. W nocy dostałam nawału pokarmowego, obrzęknięte, bolące piersi, temperatura, łzy. Moje ciało znów zrobiło mi psikusa, psychika wie, że straciłam dziecko. Organizm myśli, że dał mi synka i że muszę go karmić, kolejny cios dla mojego serca, kolejne dni to był dla mnie ogromny test siły psychicznej.

Organizacja pogrzebu, zamiast szykować wyprawkę ja musiałam wybierać dla swojego synka trumienkę. Myśleć o tym, jak będzie wyglądać uroczystość pochówku. W dzień pochówku mogliśmy z mężem pojechać do szpitala i pożegnać się z nim. Mogłam sama ubrać jego ciałko w specjalne ubranko, wziąć w ramiona i ostatni raz ucałować. Pamiętam co mu wtedy powiedziałam: „Synku bardzo cię kocham i zawsze o tobie będę pamiętać, czekaj na mnie tam na górze, kiedyś znów się spotkamy. Wezmę cię wtedy w swoje ramiona i już nigdy nie opuszczę”. Do trumienki włożyłam mu małego misia, żeby nie czuł się sam. Dostałam od pani pielęgniarki opaskę identyfikacyjną, którą założoną miał na rączkę po urodzeniu oraz wyszydełkowane dwa kwiatuszki, jeden zachowałam dla siebie, drugi taki sam włożyłam do trumienki…

Fizycznie dość szybko wróciłam do siebie. Psychicznie nie było to takie proste, nie chcąc martwić rodziny, przy nich zakładałam maskę twardzielki i udawałam, że świetnie sobie radzę. Gdy zostawałam sama, płakałam jak dziecko, uciekałam, gdzieś w bezludne miejsca i krzyczałam z rozpaczy Wtedy pojawiła się grupa wsparcia założona przez dziewczyny z Fundacji Ernesta. Tam znalazłam ukojenie, nie musiałam wiele mówić, te dziewczyny doskonale wiedziały co czuję. Czułam, że ktoś mnie rozumie i nie ocenia.

Powrót do pracy nie był dla mnie łatwy. Jestem pielęgniarką, instrumentariuszką, kocham swoją pracę i zawsze dawała mi radość i spełnienie – do momentu, gdy musiałam zmierzyć się z asystowaniem przy cięciu cesarskim. Gdy usłyszałam pierwszy płacz, przypomniała mi się ta cholerna cisza, którą ja usłyszałam, gdy urodził się Kacperek Rozpadłam się tego dnia na tysiąc kawałków Praca, która zawsze była dla mnie ukojeniem teraz stała się traumą. W głowie zaczęły pojawiać się myśli, że będę musiała zrezygnować z pracy moich marzeń. Wtedy też pojawiły się objawy depresji, włączone leczenie i terapeutyczne spotkania grupy wsparcia powoli pozwoliły mi wrócić do normalnego funkcjonowania. W pracy dzięki wsparciu koleżanek, odważyłam się zmierzyć się z asystowaniem do cięcia cesarskiego. Pierwszy zabieg, pani czeka na synka, będzie miał na imię Kacperek. Zabrakło mi tchu, ale czułam, że mój Kacperek jest ze mną. Udało się, przezwyciężyłam swoją traumę, byłam z siebie dumna.

Od tamtych zdarzeń mija już 2 lata. W moim życiu wiele się zmieniło. Rozstałam się z mężem, wyprowadziłam do innego miasta, ale jedno się nie zmieniło. Ta cząstka mnie, która umarła tamtego dnia, nigdy nie odżyła…

– Natalia

 

 

 

Share this article

Related Posts