Gdy córka miała 3 lata dowiedziałam się, że jestem w ciąży. Niestety już w 6 tygodniu trafiłam do szpitala z powodu krwawienia. Byłam wtedy załamana, przerażona, w szoku… Miałam zrobione USG i lekarz stwierdził że, nic z tego nie będzie i trzeba to zakończyć. Przez 3 dni pobytu w szpitalu nikt mi wprost nie powiedział czy nadal jestem w ciąży, czy poroniłam. Dopiero gdy ostatniego dnia podczas obchodu rozpłakałam się i nakrzyczałam na lekarzy, zrobili mi USG i potwierdzili ciążę. Odetchnęłam i zostałam wypisana do domu.

Wizyty kontrolne u ginekologa pokazywały krwiaki, cały czas miałam plamienia. W 16. t.c. (w Poniedziałek Wielkanocny) znowu trafiłam do szpitala, ponieważ krwawienie się nasiliło. Potem wróciłam do domu z zaleceniami, aby nie wstawać. Byłam załamana, że do końca ciąży mam leżeć w łóżku, mając w domu bardzo aktywna trzylatkę – jednak rozumiałam, że tak trzeba .

W 17. Tt.c. pojawiły się krwawienie i skurcze. Dodam, że wszystko działo się w początkach pandemii. Miałam więc najpierw zrobiony test naCOVID-19, w izolatce czekałam godzinę na wynik (nadal mając skurcze, pielęgniarka kazała mi tylko pokazać bieliznę i sprawdzała jakie jest krwawienie). Po tym czasie trafiłam na oddział. Lekarz który miał mi robić USG, gdy mnie zobaczył stwierdził, że zachowuję się jakbym miała bóle porodowe, usłyszałam: „Co pani chce pokazać swoim zachowaniem?”.  W jednej chwili  poczułam, że niepotrzebnie przyjechałam do szpitala…

Po chwili podczas USG ten sam lekarz  nagle ucichł, nic nie mówił. Przyszedł drugi specjalista i powiedział wprost, że wygląda to bardzo źle i że mam się przygotować na najgorsze. Dostałam kroplówkę na zatrzymanie skurczy, jednak po chwili już sama wiedziałam co się dzieje… Lekarz trzymał mnie tak długo na łóżku, że dziecko zeszło już do dróg rodnych. Gdy dotarłam do gabinetu, zobaczyłam nóżki dziecka. To był szok, nie byłam gotowa na ten widok.

Pielęgniarka pomogła mi usiąść na fotelu, przyszedł lekarz i przy kolejnym skurczu urodziłam moje dziecko. W gabinecie nastała cisza, tylko ja płakałam i krzyczałam. Lekarz wyszedł, zostały dwie pielęgniarki. Miałam wrażenie, że nikt nie wiedział, jak się zachować.  Wzięłam głęboki oddech i gdy się uspokoiłam, zapytałam tylko czy to chłopiec, czy dziewczynka.

Pielęgniarka zapytała czy chcę go zobaczyć, powiedziałam że nie… czego żałuję do tej pory. Ktoś zapytał czy chcę sama zająć się pochówkiem, czy zostawić dziecko w szpitalu. W głowie pełno myśli, ale na to również nie byłam przygotowana. Za chwilę z gabinecie zrobiło się tłoczno. Lekarze, pielęgniarki, anestezjolog, dokumenty, zgody, podpisy. Po chwili zabieg łyżeczkowania, życie przelatywało mi jak film…

W końcu się obudziłam, to jednak nie był tylko nocny koszmar, to była prawda. Łzy spływały mi po policzkach nie potrafiłam nic powiedzieć. Byłam sama, przez pandemię nawet mąż nie mógł do mnie przyjść. Był u mnie psycholog, jednak ta rozmowa mi nie pomogła. Następnie do mojej sali przywieziono dwie kobiety, przez co nawet ciężko mi było rozmawiać z mężem przez telefon.

Przed wyjściem do domu, kolejny szok, zostałam poproszona do lekarza, który musiał wypisać kartę martwego urodzenia. Gdy pytałam się co mam zrobić, jeśli sama chcę się zająć pochówkiem, nikt mi nie umiał pomóc, słyszałam tylko „Nie wiem”. Teraz wiem, że ten szpital zupełnie nie jest przygotowany na takie przypadki. Byłam psychicznie wykończona  czekając na USG, mijały mnie kobiety wychodzące do domu z dziećmi w nosidełkach. Dopiero w domu, z mężem, poczułam lekki spokój, dzięki jego trosce, opiece i słowach z jego strony.

Dziękowaliśmy sobie też, że nie powiedzieliśmy córce, że będzie miała rodzeństwo, bo nie wyobrażam sobie, jak bym miała jej wytłumaczyć, że jednak nie będzie starszą siostrą… Mąż zajął się organizacją pochówku. Przez kolejne dni nie mogłam spać w nocy. Dopiero gdy pochowaliśmy naszego Pawełka, mogłam się uspokoić i przespać spokojnie noc.

Kolejne miesiące również były ciężkie, co chwila dowiadywałam się, że ktoś ze znajomych/rodziny spodziewa się dziecka, a u nas przez kilka miesięcy się nie udawało. Byłam wykończona psychicznie, każdy negatywny test ciążowy to był cios. To zaczynała być w pewnym sensie obsesja, wyliczałam dni, robiłam test, czasami jeszcze kolejny w danym cyklu, a ostatecznie i tak dostawałam okres. Byłam wykończona. Dobrze, że chodziłam do pracy, mobilizowało mnie do robienia czegokolwiek. W pracy miałam zajętą głowę, więc chociaż przez chwilę udawało mi się o tym nie myśleć.

W grudniu zrobiłam kolejny test, był pozytywny, dla pewności zrobiłam jeszcze dwa, wszystkie były pozytywne.. A jak? Nie byłam szczęśliwa tylko przerażona. Nie było okrzyków szczęścia tylko łzy strachu, mimo iż było to tak wyczekiwane. Skrywana głęboko radość nie trwała długo, po tygodniu jeszcze przed pierwszą wizytą u ginekologa dostałam krwawienia. Mój lekarz zgodził się mnie przyjąć w sobotę i zrobił USG. Niestety poroniłam.

Dostałam skierowanie do szpitala na zastrzyk z immunoglobuliny. Kolejne starcie ze szpitalem… Tym razem nie czekałam na klatce schodowej, tylko przed izbą przyjęć. Były również dwie inne kobiety. Nagle wszystko znowu do mnie wróciło i się rozpłakałam. Przypadkowy lekarz, który przechodził obok zapytał: „Czy może potrzymać mnie za rękę?”. Lekarz, który pierwszy raz mnie widział, nie wiedział po co tu przyszłam…. Trafiłam na oddział, miałam pobraną krew, zrobione badania, USG i jednak musiałam mieć zrobione łyżeczkowanie.

Spędziłam cały dzień w szpitalu mijając inne kobiety w ciąży, też ktoś ze mną leżał na sali. Ale ucieszyłam się, jak już mogłam wyjść do domu do męża i córki. Z mężem podjęliśmy decyzję, że wstrzymamy się trochę ze staraniami o dziecko. Poczekaliśmy kilka miesięcy i przy pierwszej „próbie” się udało. Znowu był strach. Mimo iż wszystko przebiegało prawidłowo, nadal mieliśmy niepokój w sobie, lęk. Każda wizyta u ginekologa wiązała się ze stresem. W trakcie ciąży czekała mnie jeszcze jedna wizyta w szpitalu (zastrzyk z immunoglobuliny). Tym razem już byłam spokojniejsza, mimo spędzonych tam niepotrzebnych kilku godzin. Na szczęście wszystko zakończyło się szczęśliwie i w lutym urodziłam zdrowego synka. Strach i cały stres minęły, a pojawiła się miłość.

Do napisania tej historii skłonił mnie pewien zbieg okoliczności. Niedawno minęły dwa lata od tego, jak poroniłam i pochowaliśmy Pawełka, i mniej więcej w tym czasie zobaczyłam na Instagramie post o historiach innych kobiet i adres email, gdzie można wysyłać swoje historie. Jedynie mąż zna dokładnie całą historię, ja jestem raczej zamknięta w sobie i nie lubię dzielić się takimi rzeczami z innymi. Tutaj anonimowo mogę się tym podzielić. Pisząc to cały czas lecą mi łzy z oczu. Mimo że minęło już sporo czasu od tych wydarzeń, myślę że opisanie tego, opowiedzenie tego komuś innemu pomoże mi, i nie będę tego już tak rozpamiętywać, w każdym najdrobniejszym szczególe.