Długo się zbierałam do opisania swojej historii. Nie wiem gdzie szukać pomocy. Mam wrażenie, że nikt nie potrafi mnie zrozumieć. Nie umiem żyć, żartować, śmiać się tak, jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Bo wydarzyło się bardzo wiele złego.
Od początku roku mieliśmy mocno pod górkę. Operacja na jamie brzusznej, utrata pracy, która dawała mi niesamowitą radość.. Praca z dziećmi, zwłaszcza tymi najmniejszymi, uczyła mnie odkrywać na nowo świat i dawała radość z najmniejszych rzeczy.
Gdy 14 lutego zobaczyłam na teście ciążowym dwie wyraźne kreski. Rozpłakałam się ze szczęścia i pomyślałam, że te wszystkie złe rzeczy, które nas do tej pory spotykały mają sens. Zrozumiałam, że wszystko to wydarzyło się po coś. Nie było wtedy dla mnie problemem zawiesić studia magisterskie, żeby w pełni poświęcić się dziecku. Nie było dla mnie problemem wynająć opiekunkę, która zostanie z dzieckiem na noc w dniu naszego ślubu. Wszystko nabrało sensu.
Tego samego dnia zadzwoniłam do mojej wspaniałej ginekolożki umówić się na wizytę. Przez kolejne dwa dni sprawdzałam betę przyrastała prawidłowo. Przez ten czas do wizyty myślałam, że „zniosę jajo”. Nie mogłam się doczekać. Nie mogłam wysiedzieć na zajęciach. W głowie ciągle pytania: „Czy aby na pewno jestem w ciąży?” „Czy moje dziecko jest zdrowe?” „Czy serduszko już bije?”.
Na wizycie usłyszałam to serduszko coś niesamowitego. Mogłabym słuchać godzinami.
Z USG wynikało, że wszystko dobrze. Oszczędzać się i uważać na siebie, ale pamiętać, że ciąża to nie choroba. Kolejna wizyta za miesiąc z wynikami badań z krwi.
Zrobiłam te badania. Przyszły wyniki i pierwszy cios. Mocno podwyższone TSH konsultacja z endokrynologiem w trybie pilnym. Poszłam, zrobiłam kolejne dokładniejsze badania. Padła diagnoza – hashimoto. Lekarz uspokajał, że włączymy leki i wszystko się unormuje, dziecku nic nie zagraża. Uspokoiłam się, bo skoro lekarz tak mówi i się na tym zna, tona pewno miał nie jeden taki przypadek.
Przyszedł czas kolejnej wizyty u ginekologa. Wyniki okej, wywiad w porządku. Kładziemy się na USG. I tego nie zapomnę już do końca życia. Słowa mojej Pani doktor: „Niestety nie mam dobrych wieści, widzę zarodek, ale nie widzę czynności serca”. Ciężko mi opisać co wtedy poczułam. Na pewno ogromny żal. Niewiele pamiętam z dalszej części wizyty, bo chciałam już tylko stamtąd wyjść. W pewnym sensie było mi wstyd. Czułam się gorsza.
Miałam się zgłosić do szpitala, kiedy uznam to za stosowne, ale nie czekać zbyt długo. Pojechałam zaraz na drugi dzień. Chciałam mieć to za sobą jak najszybciej. W szpitalu powiedzieli, że takie pacjentki jak ja przyjmują w piątek żebyśmy miały godne warunki. Mówię okej, skoro nie ma innego wyjścia, przyjdę w piątek. Przetrwałam tak prawie tydzień. To mnie zabijało od wewnątrz. Miałam przy sobie narzeczonego, który mocno mnie wspierał. Była ze mną też mama.
Bardzo mi pomogła psychicznie, bo też w młodości przez to przeszła. To mnie trochę zmotywowało. Pomyślałam – wszystko będzie dobrze, bo moja mama też straciła pierwszą ciążę, a przecież mimo to ma nas. Ma mnie i mojego brata. I ja też będę miała.
W szpitalu wydawało mi się, że znoszę to całkiem nieźle. Już nie płakałam. Wiedziałam, że nic nie mogę zrobić. Tabletki nie zadziałały. Skierowano mnie na łyżeczkowanie. Wtedy, na sali operacyjnej pękłam. Anestezjolog nie mógł się ze mną dogadać. Poprosił tylko bym skinęła głowa, jeżeli to moja pierwsza ciąża. Nie byłam w stanie odpowiedzieć na żadne pytanie. Płakałam. W głowie miałam tylko myśl: „Zabierają mi moje dziecko, dziecko, a ja nic nie mogę z tym zrobić”. Ostatnie co pamiętam to słowa anestezjologa „Podajmy relanium, nie będziemy Pani męczyć”. Zasnęłam.
Obudziłam się już na łóżku szpitalnym w swojej sali. Ze mną leżała kobieta 12 lat starsza. To też była jej pierwsza ciąża. Ona pojechała następna. Byłam w jakimś amoku. Nie potrafiłam się uspokoić, nie mogłam złapać oddechu. Poprosiłam położną o coś na uspokojenie. Chciałam przespać ten najgorszy moment. Pierwsze co zrobiłam to zadzwoniłam do narzeczonego. „Nie płacz już, wiesz, że wolałbym przejść to za ciebie, żebyś ty nie cierpiała. Teraz już wszystko będzie dobrze”. Nie pamiętam wszystkiego dokładnie z tego momentu, ale pamiętam, że miałam taką potrzebę poinformować każdego, kto wiedział o ciąży. Zadzwoniłam do mamy, taty i najlepszej przyjaciółki. Cała we łzach. Nie wiem, chyba potrzebowałam wtedy poczuć, że ktoś mi współczuje.
Następnego dnia dostałam wypis z zaleceniami. Doktor prowadząca poleciła do rozważenia zrobienie badań w kierunku trombofilii i sprawdzenie poziomu witamin. Oczywiście wszystko na własną rękę, bo pierwsze poronienie traktowane jest jako „wypadek przy pracy”. Zrobiłam. Wyszło, że mam mutacje PAI-1 w homozygocie. Gdybym potraktowała tę stratę tak samo jak ochrona zdrowia, jak statystykę, prawdopodobnie kolejną ciążę też bym straciła.
Minęły 3 tygodnie. Jest ciężko, ale przynajmniej umiem się śmiać. Co boli najbardziej? Ciąża bliskiej osoby z rodziny narzeczonego. Życzę im jak najlepiej, ale cieszyć się nie umiem.
Nie wiem co będzie dalej i ile jeszcze złego mnie spotka, ale wiem jedno: chcę zaryzykować. Chcę spróbować jeszcze raz. I jednocześnie mam wyrzuty sumienia, że tak szybko myślę o kolejnym dziecku.