11,5-centymetrowy motyl i niezapominajki

Mam na imię Małgorzata, za chwilę kończę 33 lata, urodziłam martwego synka w 17. tygodniu ciąży.

Była to ciąża bardzo wyczekana, na którą złożyło się dużo trudności, zanim się pojawiła. Z mężem zmagamy się od 3 lat z niepłodnością, on ma niskie parametry nasienia, a ja insulinooporność i niedoczynność tarczycy. Ostatnie lata to wiele wysiłku i wyrzeczeń poniesionych z naszej strony.

Na pewnym etapie naszego życia podjęliśmy decyzję, że może warto zgłosić się już po profesjonalną pomoc, i tak też trafiliśmy do wspaniałego lekarza, który bardzo dobrze się nami zaopiekował i skierował nas do poradni leczenia niepłodności. Tam przeszliśmy wiele badań i jednocześnie podejmowaliśmy próby zajścia w ciążę.

W 2021 roku podjęliśmy pierwsze podejście do inseminacji, która niestety nie powiodła się. Później zrobiliśmy kolejne badania, i w czerwcu 2021 roku podeszliśmy do drugiej próby, niestety także nieudanej.

We wrześniu po wakacjach, kiedy daliśmy sobie chwilę odpoczynku, z mężem znowu stawiliśmy się w klinice niepłodności, tam okazało się, że moje hormony trochę powariowały, a zanim zaczniemy się starać o trzecią próbę inseminacji należy je najpierw wyregulować. W listopadzie zeszłego roku wzięłam udział w szkoleniu Fundacji Ernesta dla kobiet, jak to pięknie było nazwane „z trudną płodnością”. W tamtym czasie, po wielu rozmowach, razem z mężem podjęliśmy decyzję, że jeżeli po raz trzeci się nam nie uda, to zaczniemy szukać innej drogi, biorąc pod uwagę również adopcję.

Muszę przyznać, że był to dużo spokojniejszy czas, emocje trochę opadły, staraliśmy sobie wszystko to poukładać. 2 grudnia zgłosiliśmy się na monitoring cyklu i doktor stwierdził, że niestety jesteśmy już po owulacji, więc możemy teraz sami próbować, a potem ewentualnie zaprasza nas w styczniu na podjęcie kolejnej próby.

21 grudnia, we wtorek, kiedy okres mi się spóźniał, stwierdziłem że zrobię test, który pokazał nam upragnione, piękne dwie duże kreski, świadczące o tym, że jestem w ciąży.

Zaszłam w ciążę…

Od razu pobiegłam na badanie beta-hCG, które pięknie rosło. Natychmiast zadzwoniłam też do pana doktora, który zarezerwował nam u siebie wizytę, byśmy sprawdzili, czy na tym etapie wszystko jest w porządku i czy to nie jest to jakiś fałszywy alarm. 22 grudnia tuż przed samymi świętami, zobaczyliśmy na ekranie USG cudowną małą kropeczkę, która była w dobrym miejscu, mierzyła ponad 1 mm.

Wtedy uwierzyliśmy, że nam się udało, że nasze marzenie się spełni, że będziemy rodzicami.

Umówiliśmy się z panem doktorem na kolejną wizytę. 5 stycznia pierwszy raz usłyszeliśmy bicie serduszka, piękny, miarowy dźwięk – nigdy tego nie zapomnę. Maluszek prawidłowo rósł, a w nas już narodziło się przeczucie, że to chyba chłopczyk.

Dostałam m.in. skierowanie na krzywą cukrową, która niestety potwierdziła diagnozę cukrzycy ciążowej, dostałam wskazania dietetyczne, informacje, że mam się pilnować z jedzeniem, jakością i ilością posiłków. Dokładałam wszystkich starań, by być wzorcową pacjentką. Z racji tego, że dostałam dość dużych młodości, a moja praca wymagała ode mnie ciągłego ruchu – bym czuła się bezpieczniej i byśmy mieli wszystko pod kontrolą zdecydowaliśmy, że pójdę na zwolnienie. Wszystko monitowaliśmy co 2 tygodnie, ja zaczęłam też chudnąć, mniej więcej kilogram na tydzień, więc pan doktor na trzeciej wizycie ponownie skierował mnie do dietetyka.

Później przyszedł magiczny 12. tydzień, kiedy mogliśmy zrobić już badania prenatalne: USG, test PAPP-A. Wszystkie wyniki wyszły prawidłowo, pan doktor mógł już nam potwierdzić, że rzeczywiście spodziewamy się chłopca. Byliśmy tacy szczęśliwi, nasz synek zdrowo rósł, ruszał się, nie było żadnych nieprawidłowości, jego serduszko mocno biło.

Lekarz podczas badań prenatalnych poinformował nas tylko, że wychodzi nikłe, ale jednak widoczne ryzyko stanu przedrzucawkowego powyżej 37. tygodnia ciąży. Zalecił mi więc leki, a od początku ciąży z racji tego, że w rodzinie było obciążenie genetyczne zakrzepicą, w celu profilaktyki dostałam dodatkowe leki.

Wszystko przebiegało bardzo dobrze, powyżej 14. tygodnia zaczęłam się już znacznie lepiej czuć, mdłości odpuściły, miałam więcej sił. Mogłam już spokojnie wyjść na spacer i nie przejmować się tym, czy w pobliżu jest jakaś dostępna toaleta. 

Aż do 19 marca…

Obudziłam się po 4:00 rano i poczułam, że coś jest nie tak. Poszłam do toalety, a tam okazało się że krwawię, bardzo bolała mnie lewa część brzucha, czułam jakby zbliżał się okres. Wiedziałam, że to nie jest dobry znak, dlatego od razu napisałam do pana doktora, który kazał mi natychmiast zgłosić się do najbliższego szpitala, by sprawdzić co się dzieje. Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale podświadomie czułam, że jest na tyle źle, że ja nie chcę jechać do mojego rejonowego szpitala, ale trochę dalej, do szpitala o wyższej referencyjności, by tam ratowali moje dziecko. Mąż nawet ze mną nie dyskutował.

Zgłosiłam się na izbę przyjęć i poinformowaliśmy, że jestem w 17. tygodniu plus dwa dni, i że krwawię, że nie wiemy co się dzieje. Dostałam natychmiastową pomoc, po kilkunastu minutach byłam już po pierwszym badaniu i po USG.

Pani doktor stwierdziła, że aparat na izbie jest na tyle słaby, że nie chce wyrokować co się dzieje, że woli przejść ze mną do gabinetu bardziej specjalistycznego. Tam ponownie wykonała mi USG i to były najdłuższe minuty ciszy w moim życiu.

Czekałam, w środku cała się trzęsłam, chciałam tylko usłyszeć, że serduszko mojego synka bije. Ile ja bym dała, by to usłyszeć. Pani doktor spojrzała się na mnie wymownie. Powiedziała, że próbuje to ustalić, ale jeszcze nie wie co się dokładnie wydarzyło, że przyjmą mnie pilnie na oddział, by zrobić dodatkowe badania.

Mój świat się zatrzymał, by po chwili runąć. Nie wiedziałam co powiedzieć mężowi, ale z drugiej strony nie dopuszczałam do siebie myśli, że coś się stało, ciągle trzymałam się nadziei, że kolejne badania potwierdzą bicie serduszka. Powtarzałam sobie, że dopóki nie stanie przed nami lekarz i nie powie nam, że nie ma najmniejszej szansy, to ja nie pozwolę sobie odebrać tego tlącego się światełka.

Jednak mój mąż – dwumetrowy postawny mężczyzna, kiedy zobaczył strach w moich oczach, rozpadł się na drobne kawałki. Przytuliłam się do niego, łzy same leciały, między nami nadal był nasz synek.

Badania nie dały żadnych szans…

Serduszko naszego synka nie biło. Zostałam przyjęta na oddział. Lekarz i pielęgniarka na spokojnie przekazali mi tę wiadomość, następnie wytłumaczono mi całą procedurę dalszego postępowania. Zapytano czy będziemy sami organizować pochówek, czy ma to zrobić szpital. Otrzymałam materiały informacyjne, kilka dokumentów do wypełnienia i pytanie czy będę chciała wykonywać badania genetyczne. Został również przeprowadzony szczegółowy wywiad. Pobrano mi morfologię, otrzymałam jeszcze obiad i poproszono mnie o cierpliwość.

Jednocześnie kilka razy dostałam pytanie czy potrzebuję wsparcia psychologa, czy chcę jeszcze porozmawiać z jakimś lekarzem, czy mam pytania. Cały czas przychodziły do mnie położne i pielęgniarki, monitorowały mój stan, pytały czy czegoś nie potrzebuję, sprawdzały jak się „trzymam”, zapewniały, że są do dyspozycji. A ja ciągle płakałam, nie potrafiłam już tego kontrolować, nikt mi tego nie zabraniał, położna tylko położyła pomocną dłoń i milczała.

W tamtym momencie najgorsze było to, że mój mąż został przed oddziałem, siedział już sam w samochodzie, a ja wiedziałam, że mną tu na miejscu się zaopiekują, ale on jest sam, nie ma kogo prosić o pomoc, nie może podejmować ze mną żadnych decyzji… Zastanawiałam się czy on chciałby mieć szansę pożegnania się z własnym dzieckiem.

Byłam w specjalnej sali, do której po jakimś czasie trafiła inna dziewczyna, która również straciła swoje dziecko. Obie wspierałyśmy się spojrzeniami i płakałyśmy.

Wybiła godzina 18:00, pojawił się drugi lekarz i podczas USG oboje komisyjnie potwierdzili, że serduszko mojego synka nie bije, że jest im bardzo przykro, ale teraz będziemy musieli wywołać akcję porodową, bym urodziła synka. Poinformowali, że będzie to wyglądało jak prawdziwy, normalny poród, że najpierw odejdą mi wody, pojawią się skurcze, a potem urodzę. Żeby do tego doprowadzić dostanę tabletki dopochwowo, jeżeli po pierwszej dawce akcja się nie zacznie, to wtedy dostanę po czterech godzinach kolejną dawkę, aż do momentu, kiedy ją wywołamy.

W gabinecie dostałam pierwszą dawkę leku, położna odprowadziła mnie do sali, powiedziała, że będzie ciągle do mnie zaglądać, że mogę czuć się słabo, dostać gorączki, że jeśli tylko czegoś będę potrzebowała, to mam dać znać. Zadzwoniłam do męża, wszystko mu powtórzyłam, płakaliśmy do słuchawki razem.

Około godziny 20:00 poczułam potrzebę pójścia do toalety, kiedy wstałam z łóżka towarzyszyło mi takie dziwne wrażenie, jak przy okresie, chluśnięcie czegoś. Działając w emocjach wiedziałam tylko, że muszę dojść do tej łazienki. Usiadłam na toalecie i okazało się, że to nie była krew, tylko moment kiedy odeszły mi wody płodowe.

Od razu zawołałam położną. Zdążyłam skorzystać z toalety, a ta była już na miejscu. Zapytała jak się czuję i zauważyła, że mocno krwawię. Powiedziała, że mógł nastąpić już poród, i że teraz musi sprawdzić toaletę, a ja mogę się odwrócić, nie muszę patrzeć. Jednocześnie poinformowała mnie, że mogę jej towarzyszyć, że to jest tylko i wyłącznie mój wybór. Najważniejsze jest to czego ja potrzebuję. Okazało się, że urodziłam. Położna otuliła mojego synka ręcznikami papierowymi, pomogła mi się ubrać i powiedziała, że pójdziemy teraz do gabinetu zabiegowego.

Przekazałyśmy mojego synka pani doktor, która go obejrzała i zdecydowała o kolejnych krokach. A ja jedyne co miałam w głowie to to, że chcę mojemu synkowi zrobić zdjęcie. Zapytałam czy to normalne, że tego potrzebuję. Wszyscy zapewnili mnie, że tak, i że będziemy robić tak żeby moje uczucia i potrzeby były zaspokojone. Ułożyli mojego synka na papierowej „nerce”, na gazikach, przykryli i pozwolili mi zrobić zdjęcie, pożegnać się, zostać z nim sama.

Przytuliłam się do niego, powiedziałam, że go bardzo kochamy, że nigdy o nim nie zapomnimy. Nasz Szymek miał 11,5 cm i ważył 35 g.

Pytałam, czy jakbym pojawiła się dzień wcześniej, czy to cokolwiek by zmieniło i okazało się, że prawdopodobnie synek zmarł już kilka dni wcześniej, że to nie była niczyja wina. W tamtym momencie nie opuszczała mnie też myśl, że mój mąż nie mógł w tym uczestniczyć, że nie miał prawa do pożegnania.

Nogi miałam „jak z waty”, nie byłam już w stanie sama się poruszać. Kolejno zbadano mnie, urodziłam łożysko, dostałam antybiotyk, pojawił się anestezjolog, potem wykonano zabieg łyżeczkowania. Później pamiętam dopiero moment, kiedy panie pielęgniarki poprosiły bym przesunęła się z jednego łóżka na drugie, że już jest po wszystkim. I wtedy znowu zapadła ciemność, zasnęłam, obudziła mnie pani położna z informacją, że dostanę teraz zastrzyk z immunoglobuliną, ponieważ jestem 0 Rh-, żebym później nie miała problemów w kolejnych ciążach, żeby nie było konfliktu serologicznego. Wiedziałam, że otrzymuje się je po porodzie lub około 30. tygodnia ciąży i zaczęłam protestować, że przecież mnie to nie dotyczy. Wtedy na spokojnie położna przypomniała mi, że urodziłam. Urodziłam, ja?

Znowu zamknęłam oczy i obudziłam się rano. Nie ma słów, które właściwie opisałyby poczucie pustki jaką czułam, w każdej części swojego ciała.

Po obchodzie lekarskim, na którym dostałam informacje co dalej, przyszedł do mnie psycholog, który mnie wysłuchał, powiedział jak mu przykro, jeszcze raz wytłumaczył mi wszystkie moje prawa, otrzymałam ulotkę fundacji o pomocy, jakiej udzielacie. Godzinę później dostałam wypis i mogłam wrócić do domu, to jednak wcale nie znaczy, że wszystko się skończyło.

Powrót do domu był bardzo trudny…

Wróciliśmy sami, bez Szymka. To nie tak miało być. Wtuliłam się w ramiona męża, a ból rozrywał nasze serca. Starałam się wytłumaczyć mu jakie i dlaczego takie decyzje podjęłam, przeszliśmy razem przez wytyczne na temat organizacji pogrzebu naszego dziecka i na spokojnie zdecydowaliśmy, że zmienię swoją decyzję, bo nie jesteśmy w stanie tego zrobić sami, że brakuje nam na to sił.

Wiedzieliśmy wtedy i nadal tak czujemy, że gdyby nasz synek miał pomnik, to na cmentarzu bylibyśmy cały czas, z przekraczaniem wszystkich naszych granic zdrowia fizycznego i psychicznego. Wspierając się zdecydowaliśmy, że jeżeli będziemy mogli to zmienimy decyzję i pozwolimy szpitalowi dokonać pochówku.

Następnego dnia skontaktował się z nami szpital i poinformowali nas, że kolejnym krokiem, który należy wykonać jest zgłoszenie do urzędu stanu cywilnego narodzin dziecka, nadanie mu imienia oraz znalezienie instytucji, która przeprowadzi badania genetyczne. Zrobiłam to przez Internet, nadałam mu imię Szymon. W przeciągu dosłownie paru minut skontaktował się ze mną urząd, w celu uzupełnienia danych o meldunku. Pani bardzo empatycznie podeszła do informacji, że Szymek nie żyje i obiecała, że postara się nam ułatwić dalsze postępowanie.

Fundacja pomogła nam we wskazaniu placówek, które odbierają próbki do badania genetycznego. Skontaktowałam się jedną z nich, tak wytłumaczono mi dokładny proces, ile będzie trwało badanie (około 3 tygodni), jak sprawdzą genotyp naszego synka, moje DNA w kierunku trombofilii i mutacje w określonych genach oraz możliwość konsultacji z genetykiem.

W kolejnych dniach odebrałam dokumenty i otrzymałam zgodę na zmianę deklaracji na temat pochówku, w zakładzie pogrzebowym wypełniłam pełnomocnictwo dla kuriera, który miał odebrać próbki.

Co dalej…

Postanowiliśmy uciec od wszystkiego. Oboje bardzo tego potrzebowaliśmy, wyjechaliśmy więc na kilka dni nad morze. Spacerowaliśmy, rozmawialiśmy, przytulaliśmy się, płakaliśmy razem i osobno, godzinami patrzyliśmy w milczeniu na morze.

W tym czasie otrzymaliśmy też telefon z laboratorium. Poinformowano mnie, że zabezpieczony materiał wskazuje, że nasz synek zmarł nawet 5 dni przed porodem, w związku z tym nie są w stanie przeprowadzić wiarygodnych badań genetycznych, za co też przeprosili. Na tamten moment zostaliśmy więc bez odpowiedzi, zrozumieliśmy że nie poznamy przyczyny, dlaczego nasz synek zmarł.

Wiemy jednak, że to nie nasza wina, że Szymka nie ma z nami. Mamy poczucie, że zrobiliśmy wszystko, by być najlepszymi rodzicami na świecie.

Dziś możemy zrobić już tylko jedno – żyć dalej i zawsze pamiętać o naszym synku. Z tego też powodu zdecydowałam się na tatuaż. Na moim lewym przedramieniu pojawił się niebieski 11,5-centymetrowy motyl i niezapominajki. Tego nie zmieni już nic, Szymek na zawsze będzie obecny w naszym życiu…


Jeśli masz w sobie gotowość i również chcesz podzielić się swoją historią trudnego doświadczenia okołoporodowego – skontaktuj się z nami: historie@fundacjaernesta.pl

Share this article

Zostaw komentarz